„Czterdzieści (dwa) km minęęęłooo jak…” – 16.PKO Poznań Maraton

DSC_5808

PO CO?

16. PKO Poznań Marathon wydawał mi się niepotrzebny. Wychodziłem z założenia, by nie biegać dwa razy „tego samego”(wyjątkiem – Katorżnik – tam się nie da nie wracać), ubiegłoroczna poznańska jubileuszowa imprezka była zaś już na liście „checked” maratonów polskich potrzebnych do zdobycia Korony. To jest cel. Jesienią biegłem (jeśli można użyć tego słowa – biegłem) maraton we Wrocławiu, trzeci z listy. Aby „zrobić życiówkę” i złamać magiczne dla mnie 3:30 potrzebne było czterdzieści parę sekund. Po wakacyjnym okresie pełnym służbowych obowiązków i braku czasu na treningi Wrocław powiedział mi jednak: „Oj, dramat!” i zamiast 3:30 łamałem 3:50 – ot jakieś 20 minut różnicy.

Zatem – PO CO?! Po co startować w maratonie, który odbywa się parę tygodni później?

Zapisując się na Poznań nie wiedziałem jeszcze o Wrocławskiej Masakrze Butami Biegowymi, a przekonały mnie naprawdę kusząca trasa, fakt, że to TUTAJ! (nie muszę nigdzie specjalnie jechać) oraz Przyjaciółka. TO CO? Jakoś pobiegniemy…

Wiedziałem, że słowo „JAKOŚ” nie będzie tyczyć się Dominika – naszej świeżo upieczonej Kozy, a mojego jednego z najlepszych Przyjaciół, z którym znamy się jeszcze z okresu studiów. Chłopak ma ewidentnie MOC i na bank coś w stylu – cytując klasyka – „ukrytych opcji kenijskich” w genach. 😉 Chcecie wiedzieć jak się debiutuje na dystansie maratonu w czasie 3:21:51? (… co będzie później?? … OMG!!) Zobaczcie, tzn. przeczytajcie jak to wyglądało z Jego perspektywy… 😉

DSC_5826

Udział w Poznań Maraton był moim debiutem na królewskim dystansie. Jak się okazało, bardzo owocnym debiutem.

Myśl o wzięciu udziału w tym biegu chodziła za mną już wcześniej. Do tego namowy co poniektórych. Ale dostałem warunek – przebiec treningowo co najmniej 30 km. Mijały kolejne dni, a ochota na „wybieganie” nie przychodziła. Zmobilizowała mnie w końcu data podwyższenia opłaty startowej. Nie było innego wyjścia. I tak przebiegłem 33 km. Potem raz jeszcze 30 km. I na tym skończyły się moje wybiegania :). Na szczęście treningi biegowe z MudGoats mobilizowały.

I przyszedł ten dzień, dzień w którym przyszło mi się zmierzyć z dystansem, który nie do końca wiedziałem jak ugryźć. I tu nieoceniona okazała się pomoc Kozy „po fachu” – doświadczonego maratończyka, ultramartończyka, biegacza górskiego i długo by jeszcze wymieniać. Wszyscy wiemy o kogo chodzi, a mniej domyślnym podpowiem – Koza z betonu.

Ranek, bardzo chłodny, nawet mroźny. Start 9:00. Czekaliśmy z wyjściem na zewnątrz możliwie długo, żeby się nie wychłodzić. Kilka minut do startu i rozgrzewające rytmy dobiegające z głośników – trochę poskakaliśmy, jak na Kózki przystało :).

Wybiła godzina zero. Start. A my ciągle stoimy. Mija chwila. My stoimy. Coś się z przodu rusza. My stoimy. W końcu ruszyliśmy, w sumie, to spacerowaliśmy. Po przekroczeniu linii startu można było w końcu się rozpędzić.

Na trasie gęsto. Próbowałem trzymać tempo 4:50-5:00, ale w tłumie było ciężko. Po kilku pierwszych kilometrach się rozluźniło. Tempo w porządku. Mimo świecącego słoneczka, po kilku powiewach zimnego wiatru wiedziałem, że odpowiednio się ubrałem. Kilometry mijały, na punktach żywieniowych zwalnialiśmy, w końcu kilka sekund nas nie zbawi. Po drodze najważniejszy kibic – Żona. Szybki całus, w jej oczach lekkie zaskoczenie – fakt nigdy wcześniej tak nie robiłem, i lecimy dalej. Jest moc! Znajome twarze na trasie też dawały mocnego kopa i od razu biegło się lżej. „Ogień z dupy” może nie szedł, ale dawaliśmy radę :).

Przez całe 26 km trzymaliśmy się razem. Widok Małżonki znów dodał skrzydeł i dodatkowy power gwarantowany. Później jakoś tak samo wyszło i zgubiłem Betona (Mam nadzieję, że nie ma mi za złe). Graniczne 33 km zbliżały się coraz szybciej. Owiana famą ściana miała tam czekać. I była, tyle, że kilometr później. Na szczęście tylko kartonowa, ale za to jaka piękna! Do tego Iza z pomponami, krzycząca „Tam masz piwo!” – rewelacja. Niestety nie skorzystałem, ale nie ukrywam ochota była :). Leciałem dalej. Tempo ok. 4:40 – przeszło mi przez myśl, że uda się ugryźć parę minut od magicznej granicy 3,5h.

Widać stadion, znowu znajome twarze i biegnie się jakoś szybciej. W okolicach 39 km jakiś koleś krzyczy: „Dominik, ciśnij! Już tylko 3 km do mety. Dasz radę biec szybciej.” I jakoś znalazły się dodatkowe zapasy energii. Niestety moje nogi już czuły dystans, który pokonały. Ale, dawały radę :).

Wiedziałem, że będzie dobrze. Na „ostatniej prostej” leciałem jak na skrzydłach…yy.. na kopytkach :). W końcu meta! Czas na zegarze poniżej 3:25 – więc rewelacja. Wtedy nogi się odezwały i ciężko było już „normalnie” chodzić. Po chwili przybiegł Beton – życiówka poprawiona!

Jestem Maratończykiem :). Moje nogi też to wiedziały. Dlatego szybki masaż trochę im pomógł. Zimne piwko i posiłek regeneracyjny (tak to nazwijmy) i już jest dobrze . Czas netto 3:21:51 – dużo lepszy, niż moje oczekiwania. Z uśmiechem na twarzy i bolącymi nogami zakończyłem udział w poznańskim maratonie. Pierwszym na pewno, ostatnim … raczej nie :D.

/Dominik vel. Speedy KOZAles

DSC_0026

Raz jeszcze SZACUN Dominiku!!! Przepiękna sprawa!!! 🙂 🙂 🙂

A tak 11 października wyglądał z betonowego punktu widzenia:

Niedzielny poranek. Piz#a niemiłosiernie. (=jest bardzo, bardzo zimno) Wychodząc rano dostałem SMSa od Przyjaciółki, z którą miałem spotkać się na starcie, trasie i mecie, Przyjaciółki, która  przekonała mnie, by jednak w Poznaniu pobiec. Ania to osoba o niezwykłym biegowym potencjale i wzorowej treningowej systematyczności. Tak po ludzku – fajnie jest biegać i rozmawiać z Kimś, kto kończy zdanie, które Ty zaczynasz (i vice versa) – poziom zrozumienia między nami na najwyższym poziomie. I to właśnie Ania – po paru miesiącach naprawdę rzetelnych przygotowań krótko przed startem ulega kontuzji. Nie pobiegniemy razem. A to treść SMSa, którego odczytałem w oczekiwaniu na tramwaj przed startem w Poznań Maraton:

„Lekkiej nogi do końca 🙂 Chce widzieć nr 3826 na mecie przed 12:30 😉 Biegnij…dla tej, która dzisiaj nie może :P”

Pierwsza myśl: „No k..a mać, jeszcze się nie zaczęło, a ja już będę ryczał?” 🙂 Nie było planów życiówki w Poznaniu, nie było porządnego przygotowania stricte-biegowego (brak długich wybiegań przed maratonem to nie jest dobry pomysł – weryfikowane na Wrocław Maraton) Nie było jeszcze czegoś. Nie było innego wyjścia. Dziś musiał być jednak ten dzień – dzień PR.

3…2…1… Ruszyliśmy! Starałem się nie przesadzać na początku, pamiętając, by obchodzić się z Królewskim Dystansem z należnym mu szacunkiem. Biegło się po prostu rewelacyjnie! Bez spoglądania na Endomondo, bez zegarka. Lwią cześć maratońskiej ścieżki przemierzałem razem z Dominikiem mijając po drodze Jego Małżonkę (a moją Przyjaciółkę) Olę oraz mych rodziców, rodzeństwo i …naszego psa 🙂 – Tobiego, który „rok temu przyniósł mi szczęście, więc i w tym przyjechał pokibicować” 🙂

DSC_0523

Poznańscy Kibice są niezwykli i wygrywają z innymi! Możecie oczywiście powiedzieć, że jestem nieobiektywny „bo rodzina”, „bo przyjaciele i znajomi”, „bo shih tzu”, ale to nie tylko moja opinia! JESTEŚCIE THE BEST! Wy, mi nieznani ludzie, którzy w ten ziąb staliście na trasie i dopingowaliście!

Ty, drobna gimnazjalistko podająca mi wodę, która darłaś się niczym opętana przez szatana: „MIIIICHHAAAAAŁ, DAAAAAJEEEEEEEEESZ!!!!” (choćbym nie mógł, bałbym się „nie dawać” 🙂 mam nadzieję, że z Twym gardłem wszystko ok?! :-))

Ty, wolontariuszu, który z kubkiem izotonika krzyczałeś: „DALEJ MUD GOATS!”

Tak się po drodze zastanawiałem, kto z nas jest bardziej nienormalny 🙂 My, którzy biegniemy te 42.195 km, czy Oni – Kibice vel. Siła Napędowa Biegaczy…

Osobną historię na trasie napisała Koza Iza. I nie chodzi tu tylko o tabliczkę z napisem: „Beton, co tak wolno?” (btw. jak to przeczytałem nie wiem, czy najpierw zacząłem się śmiać, czy rozglądać i zastanawiać „skąd Ona wie, że teraz zwolniłem…?”) Kawał dobrej roboty Izka! Dzięki! :-*

Kilometry uciekały jak szalone. Sporo zdziałał też Stadion na 37-ym kilometrze dając kolejną porcję POWERA, której nie wyciśnie się z tubki żelu energetycznego 😉

Gdzieś około 39-ego km jeden ziomek, który mnie wyprzedzał niechcący lekko zahaczył i uderzył mnie w rękę. Zaraz przeprosił. Powiedziałem „luuuz”, po czym ujrzałem jak ciągnie przywieszone do pasa baloniki z napisem: „3:30” Oh, pleeaassee… No way! Żaden „luuuz”!!! Momentalnie przez moją głowę przewinęło się: ” Chce widzieć nr 3826 na mecie przed 12:30 😉

03:28:19 – Aniu – dzięki Tobie i z dedykacją dla Ciebie 😉 Do zobaczenia na niejednym ważnym starcie w przyszłym roku 😉

Złamane 03:30. Tendencja, by co pół roku poprawiać wynik jednak zachowana 🙂

Piąty raz na królewskim dystansie, a emocje w czasie biegu ciągle nie do ogarnięcia – czy to możliwe? czy to się kiedyś zmieni? 🙂

Weź, proszę, Drogi Czytelniku dodaj teraz do siebie wiarę płynącą od Najbliższych Ci osób, miejsca, które znasz i z którymi jesteś związany oraz możliwość pokonania największego skur@#ela na trasie – siebie samego. Jak to wszystko dodasz… (No dobra – może jeszcze tłum nastolatek, które histerycznie wykrzykują Twoje imię… :-))

Jak to wszystko dodasz, Drogi Czytelniku, otrzymasz odpowiedź na najbardziej nurtujące „pytanie filozofów”:

PO CO? 😉

DSC_0687

/Koza z Betonu

Dodaj komentarz